Zanim związała Pani swoje dorosłe życie z Zambią, mieszkała Pani w Polsce, bo tu się Pani urodziła. 

Przyszłam na świat w majątku Szelków Nowy na Mazowszu jako najmłodsza z piątki rodzeństwa. Moi rodzice byli ziemianami i przed wojną mieszkali w pięknym dworku szlacheckim, ozdobionym wewnątrz XIX-wiecznymi freskami przedstawiającymi okoliczne krajobrazy i sceny rodzajowe. Najstarsza była Wanda, następnie urodzili się: Krystyna, Jerzy i Ryszard, i na końcu ja. Rodzice prowadzili typowe życie przedwojennych zamożnych ziemian. Ojciec zajmował się zarządzaniem majątkiem, a mama – przy pomocy służby – prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci.

W latach okupacji była Pani małym dzieckiem. Co Pani pamięta z tamtego czasu?

Okupację spędziłam w rodzinnej miejscowości i tak jak większości polskich rodzin, nie oszczędził on i mojej. Najpierw musieliśmy się wyprowadzić z naszego pięknego domu, który zajął komisarz niemiecki, my zaś zamieszkaliśmy w piwnicy, w której uprzednio przechowywaliśmy warzywa i zapasy na zimę. Nie to było jednak najgorsze. W 1943 roku Gestapo aresztowało mojego ojca. Przyczyn było kilka. W naszym domu organizowaliśmy tajne komplety dla nas i dzieci z okolicznych majątków, a nauczycielami była zatrudniona przez ojca para profesorów. Jak wiadomo, tego typu nauka była zakazana. Drugim powodem był fakt, że bratanek ojca o tym samym imieniu i nazwisku – Władysław Ogonowski – działał w AK i podczas rewizji u jednego z akowców znaleziono listę z członkami oddziału. Wszyscy w okolicy znali ojca, nikt zaś nie znał jego bratanka i tak omyłkowo doszło do uwięzienia mojego taty. Wiadomo też, że Niemcy prześladowali polską inteligencję przy każdej możliwej okazji. Bardzo dobrze pamiętam moment aresztowania, a potem wywiezienie ojca do obozu w Mauthausen. Mamie pozwolono pożegnać męża w towarzystwie dziecka, ale na tyle małego, by nie mogło ono przekazać niczego niebezpiecznego, np. broni. Wybór padł na mnie. Gdy ojciec siedział już wraz z innymi więźniami w ciężarówce, mama podała mu paczkę z jedzeniem i papierosami, a potem podniosła mnie w taki sposób, żeby mógł się ze mną pożegnać. Tak uczepiłam się tatusia, że musiał mnie dosłownie oderwać i rzucić mamie, inaczej pojechałabym z nim do obozu. Tata umarł w Mauthausen tuż przed zakończeniem wojny, po której na szczęście nie zabrali nam majątku, gdyż był podzielony na oboje rodziców i nie objęła go reforma rolna. Mogliśmy zatem zostać w naszym domu.

Pani mama musiała być dzielną kobietą, skoro podołała wychowaniu i wyżywieniu piątki dzieci?  

Tak, to prawda. Taka elegancka, wykształcona pani, władająca biegle francuskim i pięknie grająca na fortepianie, nagle musiała sama stawić czoło wielu wyzwaniom. Udało jej się jednak wyprowadzić nas na ludzi, gdyż wszyscy ukończyliśmy studia. Czwórka z nas została lekarzami, a brat Jerzy magistrem agronomi, gdyż mama żywiła nadzieję, że pozostanie na rodzinnych włościach. 

Miała Pani niespełna 17 lat, kiedy podjęła studia. 

Zdałam maturę w wieku 15 lat, bo dzięki tajnemu nauczaniu w czasie okupacji od razu po wojnie zostałam przyjęta do liceum w Pułtusku do klasy o trzy lata wyżej. Jako zbyt młoda musiałam mieć specjalne zezwolenie od ministra oświaty na przystąpienie do matury. Dostałam je na dwa dni przed egzaminami. Podobna sytuacja wydarzyła się, gdy zdawałam na studia medyczne. Mimo bardzo dobrych wyników z egzaminów, studia mogłam podjąć dopiero rok później. Ten czas wypełniałam pracą jako nauczycielka w szkole podstawowej w Szelkowie, pomagając jednocześnie mamie i finansowo, i w gospodarstwie. 

Przy naszym pierwszym spotkaniu w Warszawie w 2012 roku wspominała Pani ciekawych artystów, których Pani poznała w czasie studiów. 

Medycynę studiowałam na Akademii Medycznej w Warszawie. To były lata 1954–1959 i lata ciężkiej nauki, ale miło wspominam tamten okres, bo miałam szczęście poznać wybitnych ludzi sztuki i wtedy też kwitło moje życie towarzyskie. Zawiązywane przyjaźnie trwały czasem latami. Z kim ja się nie przyjaźniłam, o damsko-męskich zauroczeniach nie wspominając! Jarosława Abramowa-Newerlego, słynnego poetę i autora przebojów, poznałam, gdy rejestrował swojego citroena popularnie zwanego cytryną, a ja swojego moskwicza. Chcąc zdobyć mój adres, użył podstępu i poprosił mnie o pożyczenie 20 zł. Zaprzyjaźniliśmy się i to on wprowadził mnie do teatru STS (Studenckiego Teatru Satyryków – przyp. red.). Rywalizował o moje względy z Andrzejem Drawiczem, który wtedy zerwał z Basią Rylską. I tak „walcząc” o moją rękę, przestali się ze sobą przyjaźnić. Wprawdzie przyjęłam oświadczyny Andrzeja, lecz zmieniłam zdanie niemalże przed ołtarzem… Dzięki Jarkowi poznałam całe doborowe towarzystwo STS-u: Agnieszkę Osiecką, Krysię Sienkiewicz, Andrzeja Jareckiego, Marysię Chrząszcz, Jacka Fedorowicza. Chodziłam na ich przedstawienia, wyjeżdżałam z nimi na wakacje na Mazury do słynnych Krzyży i Pup. 

Ciężkie studia, ciekawe przyjaźnie, a potem praca lekarza niełatwa, jak to zazwyczaj bywa?

Po studiach przydzielono mi dwa ośrodki koło Przasnysza – w Czernicach Borowych i Dzierzgowie. Kochałam swój zawód, więc nie narzekałam na całe dnie spędzane z pacjentami. Praca była trudna, gdyż trzeba było znać się niemalże na wszystkim. W państwowym ośrodku zdrowia pracowałam osiem godzin, a potem prowadziłam prywatną praktykę. Finansowo powodziło mi się bardzo dobrze, stać mnie było na samochód, futra, wycieczki zagraniczne.

Do?

W 1964 roku postanowiłam spędzić urlop w Paryżu. Tam poznałam ludzi z grona „Kultury Paryskiej”. Zaprzyjaźniłam się bardzo z Zosią Hertz. Jej mąż, Zygmunt Hertz roztaczał opiekę nad młodymi Polakami i cała paczka wraz z Romkiem Polańskim  i  Basią  Kwiatkowską  trafiła  pod  jego  skrzydła.  Poznałam też  księcia  Giedroycia  i  jego  brata  Henryka  (Dudusia), państwa Czapskich oraz  Witolda  Gombrowicza, który  później był moim pacjentem. Zostałam nawet opisana przez Zygmunta na łamach „Zeszytów Historycznych” i „Kultury”. 

Tyle pięknych znajomości i przyjaźni…

Ale najważniejsza znajomość dopiero miała się pojawić. Otóż z Paryża pojechałam do Londynu, do mojego wuja, a stamtąd daleko  na  północ  Anglii  do  jego  znajomych.  Na  stacji  kolejowej poznałam moich, jak się później okazało… przyszłych teściów. Przyjęli mnie bardzo serdecznie i od razu urządzili duże przyjęcie, zapraszając na nie polskich lekarzy, którzy – tak jak mój gospodarz – walczyli w Bitwie o Anglię. Polubili mnie, a żona pana Wiktora powiedziała któregoś dnia, że chciałaby, abym została  jej  synową.  Ja  zaś  na  to  żartobliwie  zapytałam,  gdzie w  takim  razie  jest  ten  jej  syn,  chociaż  absolutnie  nie  byłam wtedy zainteresowana żadnym innym mężczyzną, gdyż w tym czasie byłam już zaręczona z Eugeniuszem Wyznerem, polskim dyplomatą,  późniejszym  wiceprzewodniczącym  z  Komisji Międzynarodowej Służby Cywilnej ONZ. Na dzień przed moim wyjazdem pojawił się Piotr, piękny chłopak, a do tego podobnie jak ja, lekarz. Była to zdecydowanie miłość od pierwszego wejrzenia. Piotr odwiedził mnie później w Londynie, a gdy poleciałam z powrotem do Paryża, podążył za mną, a na Boże Narodzenie przyjechał  do  Polski.  Pojechaliśmy  do  Zakopanego i tam w pięknej, śnieżnej scenerii Piotr mi się oświadczył. Muszę tu dodać, że zanim mnie poznał, był już zaręczony, zatem oboje musieliśmy zerwać z naszymi narzeczonymi…

Spakowaliśmy nasze rzeczy i wyruszyliśmy do Zambii, która miała być tylko naszą przygodą, a w której zostaliśmy na zawsze.

Przed powrotem Piotra do Anglii, 16 stycznia 1965 wzięliśmy szybki ślub cywilny w Leoncinie pod Warszawą. Po ceremonii mąż wrócił do Londynu. Przyjechał ponownie do Polski w czerwcu, wtedy wzięliśmy ślub kościelny w mojej rodzinnej miejscowości. Przyjęcie ślubne odbywało w pokoju, w którym się urodziłam. Wujek z Londynu prowadził mnie do ołtarza, ciocia kupiła mi suknię ślubną wykonaną z hiszpańskich koronek, a Andrzej Miłosz, brat poety, był naszym fotografem. W  lipcu  pojechałam  z  mężem  do  Anglii,  już  w  ciąży,  w  którą zaszłam  w  dzień  nocy  poślubnej. Moje pierwsze  dziecko  było więc „made in Szelków”.
 

A potem była już Zambia i „African dream”…

Chociaż teściowie chcieli nam zostawić w Londynie przepiękny, dwupiętrowy dom otoczony ogrodem  z otwartą prywatną praktyką, rozważaliśmy wyjazd z Anglii i dwa kraje – Kanadę i Zambię. Bardziej ciągnęło nas do egzotycznej Afryki, gdyż była to zdecydowanie większa atrakcja, coś kompletnie odmiennego od dotychczasowych warunków. Spakowaliśmy nasze rzeczy i wyruszyliśmy do Zambii, która miała być tylko naszą przygodą, a w której zostaliśmy  na zawsze. Osiedliliśmy  się w Lusace, stolicy Zambii, gdzie Piotr dostał posadę lekarza, a ja, oprócz „bycia w ciąży”, nie miałam nic do roboty. Wprawdzie otaczał mnie luksus, mieliśmy służących, mieszkaliśmy w pięknym domu z basenem, ale ileż można moczyć się w wodzie? Bardzo też tęskniłam za Polską, gdzie miałam kolorowe życie, bywałam niemalże codziennie w teatrze, na imprezach i byłam stale zajęta. Po dwóch tygodniach nie wytrzymałam tej bezczynności i  podjęłam  pewną  decyzję.  „Mam  dość!” – zaanonsowałam mężowi. – „Są tylko dwa rozwiązania: pierwsze – wracam do Polski, a drugie – pójdę do pracy”. Piotr, widząc, że jestem w  desperacji, zaczął  mnie  zaklinać, że absolutnie nie pozwoli na wyjazd, bo bardzo mnie kocha  i chce być  ze  mną,  więc zdecydowanie drugie rozwiązanie jest najlepsze. Obawiałam się tylko, czy zdam egzaminy, gdyż wtedy nie znałam dobrze angielskiego, ale mąż pocieszał mnie, że moja znajomość tego języka jest wystarczająca i że rdzenni mieszkańcy znają go mniej. I tak jak 8 września przyjechaliśmy do Zambii, to już 20 zostałam zarejestrowana jako lekarz. Rzuciłam się od razu w wir pracy, zapominając o moim błogosławionym stanie. W Polsce  byłam nauczona, że zawód lekarza to przede wszystkim powołanie i służba ludziom. Tak też podeszłam do pracy w Afryce. Moja ciężka praca i doświadczenie wyniesione z Polski szybko zaczęły przynosić owoce, gdyż niemalże natychmiast awansowałam.
Pierwszego marca 1966 roku wróciłam z pracy do domu bardzo zmęczona, usiadłam przy basenie, po chwili odeszły mi wody płodowe.  Piotr  zawiózł mnie  do  szpitala, a  tam  pielęgniarka zapytała, czy przyjechałam jako lekarz, czy jako pacjent, bo przecież  zaledwie  godzinę  temu  byłam  w  szpitalu  jako  doktor. I w takich okolicznościach urodził się nasz pierwszy syn Piotr.



Marzyła Pani o prywatnej praktyce?

W styczniu 1968 roku, kiedy urodziłam drugie dziecko, syna Ryszarda, otworzyłam swoją prywatną praktykę, zatrudniłam w niej mojego męża, który był wtedy też partnerem innej medycznej  praktyki,  ale  mąż  przeszedł  do  mojej  kliniki  i  odtąd pracowaliśmy razem. W Zambii oboje pracowaliśmy też jako lekarze  linii  lotniczych  British  Caledonian,  następnie  UTA, Avita, Airlingus, Zambia Airways. Specjalizację w medycynie lotniczej zrobiliśmy w ośrodku wojskowym w Farnborough w Londynie. 

A kiedy pojawił się Pani pierwszy sukces biznesowy?

Z racji tego, że udzielałam się również w różnych akcjach charytatywnych i społecznych, włączyłam się czynnie w organizację wizyty św. Jana Pawła II w Zambii. Wiedziałam, że papieża będą witać tłumy pielgrzymów, którzy w nocy muszą się czymś przykryć, a w Zambii nie było wtedy na rynku tanich i dostępnych koców. Porozumiałam się z firmą w Łodzi i kupiłam od niej kilka tysięcy nakryć po 6 dolarów za sztukę. Jako że byłam lekarzem Zambijskich Linii Lotniczych, zorganizowałam 10 boeingów do transportu zamówionego towaru. Bank of Zambia dał mi oficjalne zezwolenie i dodatkowo zostałam zwolniona z cła, gdyż w tym czasie byłam przewodniczącą komitetu organizującego przyjazd papieża. Ze sprzedaży koców zarobiliśmy tyle pieniędzy, że byliśmy jedynym krajem w Afryce, który pokrył wszystkie wydatki związane z wizytą Ojca Świętego. Zostało nam jeszcze 100 tysięcy dolarów, które  przeznaczyliśmy  na  budowę katedry. Za to osiągnięcie dostałam dwa medale: jeden złoty od Jana Pawła II, a drugi od Benedykta XVI za budowę katedry, która mieściła 3 tysiące osób. 

Dzięki  Pani  sugestii  moja  redakcja  opublikowała  pięć  lat temu piękny artykuł  Kardynał z sercem bez granic  o  księdzu Adamie Kozłowieckim.

Gdy  przyjechałam  do  Zambii,  jedną  z  pierwszych  osób, które  poznałam,  był  arcybiskup  Lusaki,  ksiądz  kardynał Adam Kozłowiecki.  To  niezwykły  człowiek,  z  niesamowitym poczuciem humoru. Nawet o swoich przeżyciach wojennych – a był więźniem Auschwitz i Dachau – potrafił opowiadać z humorem. Wpadał do nas często na obiad, czasami przyprowadzając ze sobą młodzież. Prosił wówczas, abym „dolała wody do zupy”. Zarówno on, jak i inni polscy księża misjonarze bardzo nas lubili, między innymi dlatego, że leczyliśmy ich za darmo. Z księdzem Adamem byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni i do końca jego dni często się widywaliśmy. Ksiądz kardynał otrzymał w naszym domu od prezydenta RP  Złoty Krzyż  Zasługi, który bardzo  mu się  należał, gdyż niezwykle pomagał Polakom i Zambijczykom, a Afryka była jego wielką miłością. Ja od 2008 roku chętnie udzielam się w założonej  w Majdanie Królewskim  Fundacji  im.  Kardynała Adama  Kozłowieckiego.



Afryka to 54 kraje i każdy z nich jest jakby odmienną małą Afryką, ale może jest coś co łączy Afrykańczyków, jacy oni są?

W południowej Afryce ludzie są początkowo nieufni, do czego przyczyniły się długie lata apartheidu. Jednak gdy Afrykańczycy już kogoś polubią, potrafią obdarzyć tę osobę zaufaniem i przyjaźnią. 

Nosi Pani zaszczytny tytuł Honorowego Konsula Zambii…

W 1989 roku, po upadku komuny, zaczęto tworzyć konsulaty honorowe. Ksiądz Kazimierz Cichecki, salezjanin, który był misjonarzem w Zambii i z którym bardzo się przyjaźniliśmy, pewnego  dnia  tak  do mnie  powiedział:  „Państwo  tyle robią dla  Polski  i  Polaków,  a  nam  jest  potrzebny  honorowy  konsulat. Jest tu tak dużo misjonarzy i kontakt z ojczyzną byłby bardzo pomocny.  Czy  my,  misjonarze,  możemy  wystąpić  z  propozycją utworzenia konsulatu, w którym panią mianowano by honorowym konsulem?”. W tym samym czasie zambijski minister finansów, mój pacjent, zaproponował mi to samo. Nie wiem, czy działali wspólnie, ale rzeczywiście otrzymałam nominację – najpierw na konsula honorowego w 1989 roku, a 15 lat temu na generalnego. Wtedy w gronie konsulów honorowych byłam jedyną kobietą. W trakcie działalności konsularnej udało mi się pomóc Polakom w różnych sytuacjach, niekiedy skrajnych. Jedną z nich był przypadek młodych chłopców, którzy pod wpływem alkoholu urządzili libację w samolocie, w związku z czym nastąpiły problemy z lądowaniem. Skazano ich na bardzo wysokie grzywny, wywalczyłam jednak, żeby im je cofnięto. Mnóstwo spraw, czasami trudnych,  udawało  mi się  załatwić. Wiele wpływowych osób było moimi pacjentami, znano mnie również dobrze z mojej działalności charytatywnej. 

A jak wspomina Pani męża?

Był człowiekiem wyjątkowym i przeżyliśmy ze sobą długie szczęśliwe lata, których owocem jest trójka wspaniałych dzieci i szóstka wnuków. Jedynie, co mi czasami zarzucał, to prowadzenie otwartego domu. Rzeczywiście ciągle byli u nas goście, często przyjeżdżali na dłużej i wtedy narzekał,  że  dom zamienia się w hotel. Mimo to stale mi pomagał w zajmowaniu się  przyjezdnymi. Nie znosił przyjęć, ale gdy już na nich był, to tryskał humorem i był duszą towarzystwa. Mąż bardzo lubił mnie rozpieszczać jako kobietę. Uwielbiał kupować drogie prezenty, tak że nieraz musiałam używać wybiegów, gdyż nie zawsze uważałam, że są mi one potrzebne. Pamiętam, gdy na moje urodziny chciał mi kupić piękną suknię balową za 4,5 tysiąca funtów. Nie mogłam odmówić, żeby go nie urazić. Musiałam znaleźć jakąś wymówkę. Nie  mogłam  pozwolić, żeby wydał tyle pieniędzy na jedną suknię, którą może włożę dwa razy w  życiu.  Piotr wziął mnie na Bond Street w Londynie i tam pokazał suknię. Rzeczywiście była przepiękna, o cudnych pastelowych odcieniach, zaprojektowana przez designera Leonarda. Przymierzyłam ją, a mój mąż wpatrywał się we mnie z zachwytem, mówiąc, że wyglądam genialnie. „Jest trochę za długa” – zaczęłam narzekać. „To załóż wysokie obcasy” – nie dawał za wygraną. Sprzedawczynie w sklepie od razu zaoferowały się, że skrócą sukienkę za jedyne 150 funtów. Ja zaś oburzyłam się wtedy, że co jak co, ale w takim sklepie sukienki nie kupię, gdyż przy takiej cenie skrócenie powinno być za darmo. Na próżno sprzedawcy zrezygnowali z opłaty za usługę i dodatkowo obniżyli cenę sukienki o 10 proc. Wyszłam ze sklepu z udanym oburzeniem, ale dopięłam swego. Tyle że Piotr był przez długi czas na mnie obrażony.

Powiedzenie,  że  za każdą kobietą sukcesu  stoi  mężczyzna sukcesu sprawdziło się w Pani przypadku?

Mój mąż był wszechstronnie wykształconym, świetnym lekarzem, ale nie przepadał za biznesem. Gdyby mógł, to pomocy lekarskiej udzielałby za darmo, a wolny czas  poświęciłby malowaniu i grze w golfa. Był  bardzo uzdolniony  artystycznie i malował piękne obrazy.  Uwielbiał też muzykę poważną. Jednak najważniejszą rzeczą w jego życiu była rodzina. Świetnie zajmował się dziećmi, był domatorem i nie przepadał za życiem towarzyskim. Nie potrafił też zająć się finansami w biznesie – nieraz żartowałam, że nie wie, ile kosztuje ampułka z penicyliną i ile w naszej firmie medycznej zarabia lekarz. Piotr uwielbiał za to urządzenia techniczne i pasjonowały go maszyny. Lubił naprawiać samochody, i pewnego razu z dwóch starych skonstruował nowy. W firmie był więc ekspertem od całej aparatury technicznej. Podejmowaliśmy decyzje wspólnie, ale on bardziej przychylał się ku mojej opinii. W tym naszym tandemie Piotr potrafił zaakceptować  moje talenty biznesowe i je docenić. Możliwe, że miałam je w genach, gdyż wszystkie kobiety w mojej rodzinie były silne i niezależne. Często w związkach, gdy kobieta coś osiąga, mąż jest  zazdrosny. W moim przypadku Piotr był ze mnie dumny i bardzo często to podkreślał. Ja natomiast potrafiłam doceniać wszystkie jego zalety i zawsze traktowałam go jak głowę rodziny. 

Założyliście Państwo wspólny biznes?

Zawsze byliśmy świetnymi partnerami. W 1989 roku postanowiliśmy otworzyć biznes zajmujący się marmurami i granitami. Kapitał pochodził z naszych oszczędności, które odłożyliśmy dzięki 24-letniej pracy lekarskiej w Afryce. 

Skąd taki pomysł?

Na uniwersytecie w Zambii było kilku Polaków. Dyrektorem Geologicznego Departamentu był profesor Andrzej Śliwa, a szefem Survey Department Andrzej Kownacki i to oni nam tak doradzili. Zaprosiliśmy specjalistów z Krakowa, którzy obejrzeli zambijskie marmury i wydali bardzo pochlebną opinię, co zachęciło nas do stworzenia przedsiębiorstwa Marble Arch Limited. Z Włoch sprowadziliśmy specjalistów, zarejestrowaliśmy nasz biznes, uzyskując Mining Licence i tak zaczęliśmy działalność. W jej ramach zakupiliśmy kopalnię, w której wydobywano czarny marmur. Na Wydziale Inżynierii Cywilnej wykładała profesor Aleksandra Bujakiewicz. Jej mąż, Jan Bujakiewicz, był bardzo utalentowanym inżynierem. Został dyrektorem naszej fabryki  przetwórstwa marmurów. Biznes szedł bardzo dobrze. W 1994 roku drogą prywatyzacji wygraliśmy przetarg i kupiliśmy od rządu następną firmę, Prime Marble Products Limited. Tę drugą musieliśmy zacząć budować od podstaw. Oba przedsiębiorstwa zostały połączone i zaczęły działać pod nazwą Prime Marble Products Limited. W 2001 roku kupiliśmy trzecią, o nazwie  Zarnus i w ten sposób mieliśmy niemalże monopol na wszystkie rodzaje marmurów: czarny,  biały  i  różowo-żółty. Nazwaliśmy nasze marmury Ambasador. W ofercie znajdują się: Ambasador Black, Ambasador White i Ambasador Multicolor. Gdy sprzedaż marmurów do Polski wzrastała, mąż zasugerował, żeby tam otworzyć filię. Akurat w Warszawie jedna firma z marmurami i granitami zbankrutowała, więc zdecydowaliśmy się ją kupić. Nazwaliśmy ją od wspomnianych surowców Mar-Gran. W biznesie jednak trzeba być giętkim i mieć nowe pomysły. Obecnie Mar-Gran nie działa już tak prężnie, więc za namową córki otworzyłam w centrum Warszawy tani hotel dla pracowników budowlanych. Był to świetny pomysł, gdyż Warszawa po upadku komunizmu niezwykle dynamicznie się rozwija. Bardzo dużo pracowników przyjeżdża  spoza  stolicy  i  potrzebuje się gdzieś zatrzymać.  Mogą też zjeść w taniej stołówce położonej blisko hotelu. 

Po marmurze i granicie przyszedł czas na miedź?

Mój zięć pochodzi z Australii i dzięki niemu poznałam dyrektora kopalni miedzi, notabene też lekarza. Ponieważ miałam już duże  doświadczenie w dziedzinie górniczej, zaproponował mi funkcję dyrektora kopalni, którą australijska firma otworzyła w Zambii. Atutem był mój status w Zambii, znajomość przepisów i lokalnych zwyczajów. Specyfika funkcjonowania przedsiębiorstw w Afryce jest inna od krajów wysoko rozwiniętych. Gdy otwiera się nowy biznes, szczególnie tak duży jak kopalnia miedzi, bardzo istotne jest zbudowanie infrastruktury, która w krajach zachodnich już istnieje. Tymczasem w Afryce trzeba od podstaw wybudować drogi, szkołę dla dzieci pracowników, ośrodek zdrowia. Obca firma musi nie tylko uzyskać pozwolenie rządowe, ale również porozumieć się z lokalnymi władzami. Często warunkiem uzyskania ich zgody jest zrobienie czegoś dla ludzi. W przypadku Australijczyków było to odnowienie szpitalnego oddziału dla dzieci niedożywionych. Firma przeznaczyła na ten cel 150 tysięcy dolarów, dzięki którym powstał przepiękny oddział, a na jego uroczyste otwarcie przybyła żona prezydenta. Kopalnia  miedzi Sedgwick dotąd istnieje, a ja nadal pełnię tam funkcję dyrektora wykonawczego.


Jaki jest według Pani klucz do sukcesu? 

Przede wszystkim zaplecze finansowe. Ludzie, szczególnie  młodzi, często zbyt szybko  decydują się na biznes. Warto trochę poczekać, odłożyć pieniądze, nabrać doświadczenia i mając kapitał, dopiero zacząć. Trzeba też kochać to, co się robi, dzięki czemu można w pełni  zaangażować  się  w  pracę. W biznesie należy dbać o uczciwość, inaczej klienci szybko stracą do nas zaufanie. Warto być bardzo elastycznym – jeśli coś nie działa, należy to zweryfikować i zmienić. Liczą się oczywiście dobre pomysły. W biznesie, tak jak w życiu, zdarzają się błędy. Nie  trzeba z tego robić tragedii. Optymizm, otwartość i umiejętność stawiania czoła porażkom to bardzo ważne cechy, które nie tylko przydają się w życiu, ale również w prowadzeniu przedsiębiorstwa. Pomagają w nawiązywaniu kontaktów, które są wręcz nieodzowne w zdobywaniu klientów. W kontaktach biznesowych stosuję tę samą zasadę, jak wobec przyjaciół – nie zazdroszczę nikomu, a wręcz cieszę się, że innym dobrze się powodzi. Radosny, pozytywny człowiek jest jak magnes, przyciąga ludzi. Myślę, że lekarze są dlatego dobrymi ludźmi biznesu, gdyż na ogół są dobrymi psychologami, wrażliwymi na potrzeby innych. Nie są egoistami. Wbrew pozorom  chamskie przepychanie się łokciami nie działa na dłuższą metę ani w życiu, ani w pracy zawodowej. 

Co jest w Pani życiu najważniejsze?

W życiu, mocno wypełnionym pracą zawodową i społeczną, na pierwszym miejscu, podobnie jak moja mama, zawsze stawiałam rodzinę. Gdy dzieci mnie potrzebowały, rzucałam wszystko i biegłam im z pomocą. Tak samo czynił mój mąż. Bardzo pilnowaliśmy wychowania i edukacji  naszej trójki. Nigdy nie opuszczałam wywiadówek i nawet raz w Aiglon College w Szwajcarii, gdzie uczyła się Wiktoria, zostałam wybrana na Matkę Roku. Nasze dzieci poszły do szkoły bardzo wcześnie, w wieku czterech i pół lat, i mogę z dumą powiedzieć, że wszystkie są świetnie  wykształcone. Synowie mieszkają w USA i są lekarzami – Piotr ma specjalizację w medycynie  lotniczej i sportowej, a Ryszard pracuje jako profesor na Uniwersytecie w Pensylwanii oraz jako  psychiatra w prywatnej praktyce. Natomiast Wiktoria często żartuje, że jest „przeedukowana”, gdyż oprócz ukończenia socjologii i historii sztuki na Uniwersytecie McGill w Montrealu, zrobiła dyplom MBA International w Perth, następnie ukończyła  prawo na Uniwersytecie Queen Mary w Londynie, obecnie zaś kończy specjalizację. Jest również moją partnerką w biznesie w Polsce. Najważniejsze jednak, że wszyscy stale mamy ze sobą kontakt. Mam też szóstkę wspaniałych wnuków. Z dwoma najstarszymi wnukami i córką kilka razy wyjechałam do różnych pięknych miejsc, w tym do Barcelony. Tańczyliśmy razem, śmialiśmy się, wygłupialiśmy. To są moje najpiękniejsze,  najważniejsze chwile w życiu. Dzięki nim czuję się cały czas młoda. W gorsze  dni  mam  sześćdziesiąt  lat,  a  w  lepsze  trzydzieści.  A  ile  tak naprawdę?  Zapomniałam. 

  Maria R. Ogonowska-Wiśniewska 
 
– lekarka, właścicielka kopalni czarnego granitu oraz dwóch innych firm w Zambii – Company Prime Marble Products Ltd. oraz Marble Arch Ltd., w skład których wchodzą: Fabryka Obróbki Marmurów oraz 3 kopalnie marmurów: białego, czarnego oraz różnokolorowego, znane pod nazwą Ambassador White, Black and Multicolour. Dyrektor australijskiej kopalni miedzi Sedgwick. Po przyjeździe do Zambii w 1965 roku była przez kilka lat dyrektorem Czerwonego Krzyża. W 1989 roku została członkiem komitetu organizacyjnego pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Zambii. Współorganizowała budowę katedry na 3000 osób w Lusace. Za pracę na rzecz Kościoła katolickiego Jan Paweł II i Benedykt XVI uhonorowali ją dyplomami i medalami. Za swoją działalność na rzecz Polski zostali mianowana Konsulem Honorowym RP w Zambii, a w 2001 roku Honorowym Konsulem Generalnym.

Drugą część artykułu przeczytać możecie tutaj

Rozmawiała  Hanna Kielich-Rainka

(Artykuł pierwotnie pojawił się w „Fenomen POLSKA”)